Chciałabym umieć namarzyć marzeń

Jak wykorzystywać szanse, jakie daje nam los? Nie bać się ich, ciężko pracować i z uśmiechem patrzeć w przyszłość. Tak od lat działa Ewa Wachowicz. I choć czasami musi naładować akumulatory, wspinając się na wysoką górę, wierzy w to, co robi. O tym, jak sprostać życiowym zakrętom, na czym budować związek z drugą osobą, jak skonstruować mądre menu weselne i gdzie nie jechać w podróż poślubną opowiada mi przez telefon łagodnym głosem, choć od ponad godziny stoi w korku pod Częstochową. Podziwiam ten spokój.

Niewątpliwie jest Pani osobą zaradną. Bycie równocześnie właścicielką firmy producenckiej,  jurorką, autorką programów telewizyjnych i książek kucharskich – to wyzwanie. Wyciska Pani życie jak cytrynę i mimo tylu obowiązków wciąż zachwyca urodą i wdziękiem. Skąd w Pani tyle energii? I w czym tkwi sekret nieprzemijającego piękna, jakim Pani emanuje?

Nie robię nic niezwykłego, po prostu o siebie dbam. Staram się mądrze jeść i odżywiać organizm. Piję dużo wody, nawet do czterech litrów dziennie. Bardzo ważny jest dla mnie ruch – codziennie ćwiczę minimum dziesięć minut, a dwa razy w tygodniu chodzę na zajęcia z osobistym trenerem. Nigdy nie kładę się spać z makijażem. Używam dobrych, naturalnych kosmetyków z jak najmniejszą ilością chemii i proszę mi wierzyć, wcale nie są to te z najwyższej cenowej półki. Na przykład, gdy ostatnio byłam w Maroku, kupiłam oryginalny, świeżo tłoczony olej arganowy i jestem nim zachwycona. Sięgając po takie produkty, jestem pewna, że dostarczam skórze to, czego ona potrzebuje. Najchętniej wklepywałabym w ciało tylko takie kosmetyki, które mogłabym również zjeść. Skóra przecież też się odżywia, dlatego wszystko, co wchłania, powinno być jadalne. Nie trzeba chodzić regularnie do kosmetyczki, by pięknie wyglądać. Ja zaglądam do niej rzadko, bo nie mam na to czasu. Warto zwracać uwagę na proste czynności, dobrze się wysypiać i mieć stały harmonogram dnia, którego nie powinno się zmieniać bez powodu. To procentuje i daje energię. Dla mnie bardzo ważne jest jedzenie i dbanie o kondycję fizyczną, ale i to, że każdego dnia rano wstaję prawą nogą. Codziennie dziękuję za kolejny piękny dzień, a wieczorem staram się kłaść z pozytywnym nastawieniem do życia.

FOT. MAT. PRASOWE PROMISS

 

Zawsze jest Pani ubrana niezwykle kobieco. W programie Top Chef zachwyca przepięknie dopasowanymi sukienkami, a podczas nagrań kolejnych odcinków Ewa gotuje uśmiecha się do widzów ubrana „po domowemu”. Która odsłona jest Pani bliższa? Ta elegancka czy bardziej sportowa?

Jeżeli chodzi o stylizacje, to muszę podziękować Zbigniewowi Fularze z krakowskiego Domu Mody Fulara & Żywczyk. To on przekonał mnie do szytych na miarę, dopasowanych do figury sukienek, w których występuję w programie Top Chef. Można powiedzieć, że niejako zapoczątkował dla mnie taką modę. To był strzał w dziesiątkę! Ponadto sukienki te świetnie sprawdzają się na różnych branżowych wydarzeniach, spotkaniach autorskich czy konferencjach, które niekiedy prowadzę. To jest po prostu fantastyczny wizaż. Oczywiście, na co dzień chodzę ubrana na sportowo. Teraz, gdy rozmawiamy, mam na sobie dżinsy, szary sweter, trapery i puchówkę w kolorze pudrowego różu. Mam więc dwa różne style: co innego zakładam na wielkie wyjścia, a co innego na nagrania w mojej kuchni. To, że kobieta może mieć wiele twarzy, a strojami się bawi, jest wprost rewelacyjne. Dlatego na Telekamery ubiorę białą, dopasowaną długą suknię, a jadąc za miasto – proste spodnie i podkoszulek.

Jaki kolor dominuje w Pani szafie?

Uwielbiam wszystkie odcienie niebieskiego. Bardzo lubię czerwień, a Zbyszek przekonał mnie do żółtego i limonkowego. To był kolor, który wcześniej niezbyt chętnie zakładałam, ale gdy uszył dla mnie sukienkę o cudownej, kanarkowej barwie, to mnie nią oczarował. W tej sukience jestem na okładce książek Ciasta oraz Zapiski kulinarne na każdą porę roku. Jestem w niej taka radosna i promienna!

FOT. MAT. PRASOWE PROMISS

Cofnijmy się kilkanaście lat wstecz, do czasów, gdy w wieku 23 lat została Pani sekretarzem prasowym premiera Waldemara Pawlaka. W wywiadach podkreśla Pani, że był to „największy uniwersytet życia”. Funkcja ta wymagała nie tylko operatywności, ale i odporności na – jak przypuszczam – niechętne środowisko polityczne. Jakie cechy charakteru pomogły Pani podjąć się tej funkcji? I jakie profity wynikły z tego zajęcia w kolejnych latach?

Chyba trzeba mieć właśnie te 23 lata, by na coś takiego się zdecydować. W tym wieku wszystko wydaje się możliwe. Miałam tę młodzieńczą odwagę, żeby zostać sekretarzem prasowym premiera. I absolutnie tego nie żałuję, bo to był prawdziwy uniwersytet życia. W ciągu 472 dni pełnienia tej funkcji przeczytałam mnóstwo książek i poznałam setki osób. To był bardzo intensywny czas kształcenia się i zdobywania wiedzy, jakiej nie dadzą żadne studia. Pracowałam bezpośrednio dla premiera i nie miałam innych przełożonych. Oczywiście, wielu osobom to się nie podobało, bo przecież nie byłam związana z żadną partią polityczną czy ugrupowaniem. Środowisko dawnego Polskiego Stronnictwa Ludowego nieraz wyrażało niezadowolenie, że premier powołał na tak ważne stanowisko osobę znikąd. To były sytuacje trudne, ale dla mnie dobre, ponieważ nie miałam żadnych politycznych zobowiązań. Po prostu pełniłam funkcję urzędnika państwowego, rzetelnie i sumiennie wykonywałam swoją pracę i wykorzystałam ten czas na naukę.

Praca w Urzędzie Rady Ministrów miała z pewnością swoje plusy i minusy. Mówi Pani, że dużo się uczyła, ale też sporo podróżowała. Podczas służbowych wyjazdów spotykała się Pani z wieloma możnymi tego świata, jednak to nie oni pomogli Pani w późniejszych czasach stać się kobietą sukcesu. Tą osobą była Nina Terentiew.

To prawda. Na tyle dobrze się poznałyśmy, nawiązałyśmy nić sympatii, że to właśnie dzięki niej zostałam później producentką telewizyjną. To ona mi zaufała, uwierzyła w moje siły i powierzyła produkcję Podroży kulinarnych Roberta Makłowicza dla telewizyjnej Dwójki. Dzięki szansie, jaką dostałam od premiera, rozmowa z Niną Terentiew przebiegła zupełnie inaczej, niż gdybym prowadziła ją jako dziewczyna z ulicy. Nie byłam już kobietą znikąd i łatwiej mi było osiągnąć to, co sobie założyłam i przekonać ją do mojej osoby. Choć oczywiście najpierw zaufała mi na jeden odcinek, potem na cztery… Gdy dostałam kontrakt na sześć odcinków, myślałam, że Pana Boga złapałam za nogi. W konsekwencji przez dziesięć lat opiekowałam się tym programem.

Wyzwanie, przed jakim Pani stanęła w 1993 roku, można porównać do decyzji, jaką podejmują młodzi, biorąc ślub. Oczywiście decyzja o pracy nawet w najtrudniejszych warunkach, która może zaważyć na karierze, jest mniej wiążąca niż małżeństwo, ale niemniej wymaga od człowieka podobnych cech charakteru. To nie tylko odwaga czy ciekawość świata, ale też to, co mamy w środku, co nas ukształtowało od dziecka, co sprawiło, że jesteśmy tacy, a nie inni. Ważne jest, jak patrzymy na drugą osobą, jak się do niej odnosimy. I nie ma znaczenia, czy to nasz szef, czy wybranek życia. Jak Pani sądzi? 

Gdy mówimy o ślubie, nic nie zależy od cech charakteru tylko jednego człowieka. Małżeństwo u swych podstaw polega na związku dwojga różniących się od siebie osób. Każdy wychował się przecież w innej rodzinie, w innym środowisku, ma swoje przyzwyczajenia. Gdy para chce założyć nową rodzinę, musi umieć wypracować zasady jej funkcjonowania. Fundamentem jest oczywiście miłość, bo bez niej żadne małżeństwo nie przetrwa, ale kluczowym elementem jest też szacunek do siebie i do różnic, które nas dzielą. To bardzo ważne, bo nie ma osób idealnych, ani po jednej, ani po drugiej stronie. Istotne jest, by widzieć te różnice i szanować je. Nie próbować zmieniać drugiej osoby na siłę. Trzeba być otwartym, chcieć rozmawiać, nie unikać trudnych tematów. Małżeństwa przecież ewoluują – inaczej kształtują się relacje na początku związku, inaczej po kilkunastu latach wspólnego życia. Cały czas się zmieniamy i musimy to akceptować. Byłam zupełnie inna w wieku 23 lat niż mając 30 czy 40 lat. Idąc przez życie z drugą osobą, miejmy na uwadze, że ona również cały czas się rozwija, nabiera nowych cech. Warto o tym pamiętać, niezależnie czy podejmujemy decyzję o zamążpójściu, czy wybieramy pracę. Najważniejsza jest ta uważność na drugą osobę. Z nią uda się pokonać wszystkie przeciwności.

FOT. MAT. PRASOWE PROMISS

Wielu z nas zastanawia się, jakie życiowe profesje są dziś przyszłościowe, w jakim kierunku zmierza świat. Czy wybierać studia dające konkretne zawody, czy raczej stawiać na to, co nas interesuje i w tym szukać miejsca dla siebie? Jako matka nastoletniej córki pewnie nieraz Pani z nią na te tematy rozmawiała. Co Pani jej radzi?

Najważniejsze są zainteresowania. To, co lubię robić, czym się interesuję. Nie ma nic gorszego niż studiowanie bądź wykonywanie pracy tylko dlatego, że „trzeba zarobić”. To jest bardzo złe myślenie i zły kierunek działania. Każdy ma jakieś zdolności – jeden będzie czytał książki, inny oglądał filmy, kolejny lubi wędkować i wie wszystko o rybach. Są i tacy, którzy godzinami śledzą pokazy mody, przeglądają pisma z ubraniami i są na bieżąco z trendami. Dla mnie to nużące i cieszę się, że mam specjalistów, którzy robią tę pracę za mnie. I w tym właśnie rzecz – każdy jest stworzony do czegoś innego.

Ostatnio rozmawiałam z córką o wyborze liceum. Pytałam, czym się interesuje, w czym czuje się mocna, do czego ma smykałkę. Bez zastanowienia odpowiedziała, że do matmy, bo w niej wszystko od razu chwyta. Nie oczekuję od niej, by od razu szła na studia matematyczne. Za to cieszę się, że teraz młodzi mają taką różnorodność, mają wybór, mogą próbować sił w różnych dziedzinach. Niektórzy rodzą się z predyspozycjami do przedmiotów ścisłych, innych fascynuje otaczający świat, a są i tacy, którzy doskonale interpretują wiersze. Robiąc to, co się lubi, jest się bardziej wydajnym, szczęśliwym i pomocnym dla drugiego człowieka. W szkołach brakuje pasjonatów takich jak John Keating ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów. To był nauczyciel z powołania, który potrafił zaszczepić w młodych ludziach chęć poszerzania horyzontów, odkrywania nowych dziedzin życia. Szkoda, że w szkołach takich nauczycieli jest wciąż za mało…

Wśród wielu dziedzin, które Panią interesują, sporo miejsca zajmują podróże. Uwielbia Pani aktywnie wypoczywać, wspinając się na kolejne szczyty górskie, a ostatnio z pasją realizuje pomysł zdobycia Korony Wulkanów Ziemi.

W górach ładuję akumulatory, odpoczywam od dość stresującej pracy, łapię dystans do codziennych problemów. Na co dzień prowadzę intensywne życie, odbieram setki telefonów, nadzoruję wiele produkcji, a że mam nienormowany czas pracy, jestem w niej niemal na okrągło. Jak mówi moja mama, praca mnie lubi. Są ludzie, których lubi robota i tacy, których od których stroni. Mnie lubiła od dziecka. Góry i wspinaczka skałkowa to moja pasja. Uwielbiam chodzić po górach, gdzie nie ma zasięgu, więc telefon komórkowy milczy. Gdzie mogę żyć tylko tym, co wokół mnie, oddychać świeżym powietrzem. Cieszyć się otaczającymi mnie krajobrazami, męczyć się na szlaku i myśleć o prostych sprawach: gdzie będę spać, co będę jeść i… gdzie pójdę na kolejny trekking. To mój wentyl bezpieczeństwa. Życie nie może składać się wyłącznie z pracy, muszą wypełniać je też przyjemności. Po powrocie z takiej wyprawy zupełnie inaczej podchodzę do zawodowych wyzwań: jestem bardziej kreatywna, mam pomysły na nowe przepisy do programu Ewa gotuje, z łatwością wymyślam koncept odcinka, mniej stresuje mnie produkcja. Jednak myślenie o tym wszystkim wyczerpuje i dlatego od czasu do czasu funduję sobie takie momenty tylko dla siebie.

W tych wypadach towarzyszy Pani stała ekipa znajomych czy każdorazowo jest to inna grupa przyjaciół? A może lubi Pani wypoczywać samotnie?

Mam zgraną paczkę znajomych, z którymi wędruję po górach. Każdy z nas jest z zupełnie innej branży – są lekarze z różnych dziedzin, przedsiębiorcy, hotelarz, ekonomista – każdy przywozi ze sobą swoje problemy i często śmiejemy się, że te nasze wyjazdy to taka terapia grupowa. Bardzo lubię nasze eskapady. Uwielbiam też wspólne wypady z przyjaciółmi i podróże z najbliższą rodziną.

Była Pani prawie we wszystkich zakątkach na Ziemi. Jakie kierunki według Pani warto polecić Młodej Parze na podróż poślubną? A może jest takie miejsce, które zdecydowanie Pani odradza?

Wyjątkowa jest Prowansja i Toskania. Uwielbiam też Chorwację i Grecję, a zwłaszcza ich wyspy, gdzie jest zdecydowanie urokliwiej, spokojniej i słoneczniej. Dla par, które wolą egzotykę, interesującym kierunkiem jest Tajlandia. Ostatnio byłam w Maroku, ale tego państwa nie polecałabym młodemu małżeństwu na romantyczną podróż. To kraj dla osób lubiących przygody, a po trudach związanych z przygotowaniami ślubnymi nowożeńcom należy się wypoczynek. Błogie lenistwo, pyszne jedzenie, spokojna okolica – to jest to, czego powinni doświadczać w takiej podróży. To czas na wzajemne dopieszczenie się, kochanie się i miłe spędzanie wspólnych chwil. Planując wyjazd, nie zapominajmy też o Polsce, która ma przepiękne Bieszczady, Beskidy, Tatry i cudowne morze. Znajdziemy tu wiele romantycznych miejsc, gdzie naprawdę można świetnie się zrelaksować i zapomnieć o bożym świecie.

Podróże to najlepsza inspiracja dla kuchni. Czym byłoby odkrywanie świata bez próbowania lokalnego jedzenia? Jedni odwiedzają miejscowe targi, przywożą przyprawy, smakują potraw z ulicznych straganów. Inni wolą podglądać miejscowe życie, rozmawiać z tubylcami. Po powrocie do kraju wielu próbuje powtórzyć dania, które urzekły smakiem czy aromatem. Czasami wychodzą, niekiedy nie. Czy ma Pani na to jakąś radę?

Po pierwsze, unikam miejsc turystycznych. Jeśli chodzi o nowe smaki, zawsze staram się znaleźć targ czy miejscowy bazar, na którym mogę kupić regionalne produkty. Odwiedzam restauracje i knajpki, gdzie siedzą miejscowi. Unikam lokali nastawionych na turystów, w nich często królują frytki, kebaby i zapiekanki, a nie lokalne dania. W zależności od tego, gdzie jestem, czasem jest to lokal w porcie, tawerna w wiosce czy stoisko na ulicy. W ogóle nie boję się takich miejsc, wręcz ich szukam. Podczas niedawnej wyprawy do Iranu gościłam z przyjaciółmi w domu naszego kierowcy. Po dwutygodniowej podróży zaprosił nas do siebie na tradycyjny irański obiad, który przygotowały jego mama i teściowa. Przyszła cała rodzina. Kiedy próbuje się autentycznych smaków, tworzą się najpiękniejsze wspomnienia. Można wtedy o wiele rzeczy dopytać, spróbować nowych przypraw, zobaczyć, jak przygotowuje się poszczególne dania. To fantastyczna sprawa.

Jest coś, czego by Pani nie zjadła?

Generalnie jem wszystko i bardzo lubię próbować nowych potraw. Oczywiście nie wszystko mi smakuje. Na pewno nie zjadłabym nigdy mięsa psa, które podano mi podczas jednej z moich wypraw. Azjaci traktują psy w zupełnie innych kategoriach aniżeli mieszkańcy pozostałych kontynentów. Psy posiadają niemalże ten sam status co świnie czy krowy. W momencie, kiedy się dowiedziałam, co leży przede mną, danie stanęło mi w gardle. To była bariera psychologiczna nie do przekroczenia. W rodzinnym domu wychowywałam się przy psach, przez wiele lat miałam jamnika szorstkowłosego i dla mnie pies absolutnie jest członkiem rodziny. Z kolei w innych kulturach normalne jest to, że nie jada się wołowiny czy wieprzowiny. Szanuję to.

Jakie danie poleciłaby Pani na romantyczną kolację zaręczynową? Wielu na tę wyjątkową okazję rekomenduje ostrygi lub inny wyrafinowany afrodyzjak. 

Kolacja zaręczynowa musi trafić w gust tych, którzy będą ją jedli. Osobie, która nie lubi owoców morza, nie można fundować afrodyzjaków w postaci choćby ostryg. Byłaby to wtedy mocno nieudana kolacja… Na tak wyjątkową okazję warto przygotować dania, które będą smakować obojgu. Wcale nie chodzi o wymyślne gotowanie i skomplikowane przepisy. Można kogoś uwieść nawet zwykłą herbatą.

W przygotowaniach ślubnych istotny punkt stanowi ustalenie menu weselnego. Nie jest łatwo dogodzić wszystkim. Do tego coraz częściej Państwo Młodzi też, by ich wesele wyróżniało się spośród innych. Jak z tego wybrnąć, aby zarówno oni, jak i zaproszeni goście byli zadowoleni? Czy stawiać na tradycyjną kuchnię polską czy wręcz odwrotnie – nie bać się oryginalnych dań w menu? 

Wszystko zależy od Pary Młodej i tego, jak oboje chcą, by to wesele wyglądało. Z szacunku do zaproszonych osób warto jednak tak przygotować menu weselne, by każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie.

Bardzo lubię przyjęcia tematyczne, moim zdaniem to fantastyczny pomysł. Przykładowo, urządzam wesele w stylu włoskim – odpowiednio dekoruję salę, dobieram muzykę, w ubraniu mam jakiś włoski akcent i całe menu jest w tym klimacie. Goście wiedzą, czego się spodziewać, i to zarówno młodsze, jak i starsze pokolenie.

Tematy wesela mogą być różne. Byłam kiedyś na przyjęciu utrzymanym w śnieżnobiałej kolorystyce. Wszystkie dania też były białe. Robiło to niesamowite wrażenie. Są wesela biesiadne, w stylu boho czy staropolskim. Istotne jest, aby wszystko ze sobą współgrało. Bo robienie w stylizowanym dworku przyjęcia z sushi to nie do końca trafiony pomysł, powiedziałabym wręcz słaby. Jeśli już Para Młoda chce podać sushi, powinna wybrać wnętrza surowe, industrialne, bo kuchnia japońska właśnie taka jest.

Jednak Pani, miłośniczka produktów lokalnych i regionalnych, zdecydowanie preferuje polską kuchnię?

To prawda. Bardzo lubię, gdy na przyjęciach wraca się do korzeni – to zresztą jest teraz rodzący się trend, któremu mocno kibicuję. Byłam niedawno na takim przyjęciu, gdzie dominowała kuchnia polska, a oprócz tego było wydzielone miejsce z pięknie udekorowanymi regionalnymi przysmakami. Czego tam nie było! Wyborne wędliny, ogórki kiszone, grzyby, kaszanki, mięsiwa, pieczenie… Wesele było bardzo eleganckie, ale to nie przeszkadzało stworzyć gościom tak smakowitego kącika. Dla mnie bomba!

Jednak przyjęcie weselne jest dla bliskich i to i nich przede wszystkim trzeba zadbać. Nie fundowałabym im nigdy wyłącznie kuchni nowoczesnej i nie umieszczała w spisie nazw potraw, które nic nie mówią znajomym i rodzinie. Strzałem w dziesiątkę i dodatkową atrakcją może być natomiast deser kuchni molekularnej. Zawsze trzeba mieć na uwadze, że to, co smakuje nam, niekoniecznie może odpowiadać innym. To wielki nietakt, jeśli goście z przyjęcia wychodzą głodni.

Tort przyrządzony przy użyciu ciekłego azotu to może być coś nie tylko widowiskowego. Jaki smak skusiłby Panią do jego spróbowania? Czy byłby to kajmak, który kiedyś określiła Pani smakiem „nie do przebicia”?

Och, kajmak to wyjątkowa słodkość, której trudno mi się oprzeć. Kojarzę go z dzieciństwem i wspólnym gotowaniem z mamą. To niezmiennie jeden z moich ulubionych smaków. Natomiast bardzo lubię sezonowość w kuchni, więc gdyby wesele odbywało się latem, chętnie zjadłabym tort owocowy, na przykład truskawkowy czy poziomkowy. Uwielbiam też czekoladę i wszystko, co się z nią wiąże. Jestem wielkim łasuchem. Ale ten kajmak będzie zawsze na pierwszym miejscu, mhm…

O czym Pani marzy?

Jedno marzenie? Ja każdego dnia mam ich kilkanaście! Chciałabym umieć „namarzyć marzeń”, jak w tej piosence Andrzeja Poniedzielskiego Chyba już można iść spać. Żyć tak długo, by tych marzeń namarzyć wiele, bo one są bardzo ważne w życiu. Gdybym miała o nich opowiedzieć, powstałby zupełnie odrębny materiał. A i tak te najskrytsze zostaną moją słodką tajemnicą.

Dziękuję za rozmowę.

Magazyn WESELE 4/44/2016/2017/ Rozmawiała: Justyna Abdank-Kozubska

Podziel się ze znajomymi!


Zapisz się
do subskrypcji
Magazynu

Otrzymasz od nas
coś fajnego

Zapisz się
do subskrypcji
Newslettera

PARTNERZY:

POLECAMY: